wtorek, 18 lutego 2014

Rozdział 4: Spadająca gwiazda

„Przecież sens słowa nie zawsze jest to samo, głupie słowo może nabrać powag, jeżeli padnie w chwili, która na nie czeka.”

Garranzai w łańcuchu Gór Białych, miała wręcz status jednej z najniższych, a jednak była duża w szerz. Z daleka wyglądała niczym głowa olbrzyma  bez twarzy i szyi, przykryta białym prześcieradłem. Na jej łagodnym, prawie płaskim szczycie, znajdował się klasztor Bogini Światła. Miejsce jedyne w swoim rodzaju, gdyż pozostałym bogom stawiono jedynie świątynie, w której kapłani żyli z datków. Tu kapłanki pracowały same na przeżycie, a ich właściwa świątynia, jedyna na świecie znajdowała się setki kilometrów na północ, na pustyni, za górami i tylko raz na średnio pięćset lat Najwyższa Kapłanka, wraz z garstka wybranych w tym celu ochotników, ruszała do niej z misją. 
Wracając jednak do Garranzai. Prowadziły na nią dwie drogi. Północna oraz południowa. Obie wiły się spiralą wokoło góry parokrotnie, nim doprowadziły do celu.  Ponieważ miejscami się przecinały, umożliwiały podróżnym łatwo obejść górę. Dostanie się jednak na szczyt, było czasochłonne, dając podróżnym czas na dłuższą refleksję, retrospekcje, przemyślenia i medytację, z której Alex skorzystał gdyż nie miał ochoty by iść "na skróty" po pionowej skale.  
Na końcu drogi przywitał go niewielki zagajnik, zazwyczaj oproszony śniegiem, w mniejszym, lub większym stopniu.  
Zespół budynków łączył w sobie sierociniec, skromne cele kapłanek, niewielka stajnie i parę innych pomieszczeń, jak kuchnia, czy łaźnie. Całość tworzyła kształtem kwadrat dostrzegalny z lotu ptaka, w środku którego znajdował się ogród, a w jego centralnej części, a jednocześnie w najwyższej części góry, mieściła się kapliczka wzniesiona na planie okręgu, otoczona kolumnami.  
Tam właśnie zmierzał Alex. Po bokach wyłożonej kamieniami dróżki, rosły owocowe krzewy i odporne na chłód zioła. Chyba jedynie bogowie wiedzieli dlaczego w ogrodzie, który przemierzał nigdy nie padał śnieg mimo braku dachu. Chłopak już w dzieciństwie podejrzewał, że jest to efekt interwencji kręcących się tu Strażników, wśród których znajdowali się magowie. 
Wapienne ściany i podłoga kapliczki zachwycały bielą, która niczym czysty śnieg odbijała słońce rażąc w oczy. Przed nim stał  wykuty w białym kamieniu posąg Bogini Światła, przedstawionej tak, jakby była częściowo wtopiona w ścinę za sobą. Oczy miała zamknięte, a głowę uniesioną ku górze jakby lada moment miała się wybudzić z medytacji i rozjaśnić cała okolice swym płomieniem. 
Ze wszystkich posągów przedstawiających smoki, tylko z tego jednego bił niezachwiany spokój. Pozostałe, jak te na otaczających kaplicę kolumnach, wyglądały jakby chciały się rzucić i odgryź głowę zwiedzającym, na jeden rozkaz swej pani. Mało kto jednak im się przyglądał. Były małe i czaiły się tuż pod sufitem.  Poza tym wszystkie one łącznie z dużym białym, to jedynie wspomnienia istot, które nie istniały już w tym świecie. W każdym razie nie ciałem, a jedynie duchem. 
Dotarłszy do kapliczki Alex rozejrzał się, wsłuchując się we wspomnienia z beztroskiego dzieciństwa, kiedy to często wspinał się na głowę posągu bogini i wyobrażał sobie, że lata.  Nikt go nie widział, bo z dołu trudno o to, by dojrzeć małego siedmiolatka na tak olbrzymiej głowie. Jedyną osobą, która nie tylko go znalazła, ale i przyczyniła się do sprowadzenia go na dół, była mała, ruda, niewidoma, dziesięcioletnia wówczas dziewczynka imieniem Sara. 
- Wiem, że tam jesteś – powiedziała patrząc gdzieś w górę. - Jeśli teraz zejdziesz usłyszysz bajki mojego wujka. Lubisz bajki? Tylko uważaj na ucho, bo wówczas zejdziesz szybciej niż zamierzasz.  
Tak też się stało jak powiedziała dziewczynka. Ponieważ oparł za duży ciężar na uchu posagu, gdyż myślał, że uważać ma na własne, to urwało się i zaczął zmierzać najszybszą dragom w dół. Prawdopodobnie by się zabił, gdyby nie to ze jakiś mężczyzna zrobił wślizg korzystając ze śliskiej posadzki i złapał go w ostatniej chwili. 
- Widziałaś Ewa – spytał po upewniwszy się że złapane dziecko jest całe. - Dzieci spadają z nieba. - Po czym zwrócił się do Sary. - Jak się nazywa ta spadająca gwiazda?
W tym momencie Sara opowiedziała, że chłopczyk nie ma imienia i w dodatku nie potrafi mówić, bo też Alex wówczas nie potrafił. Dorośli nazywali to szokiem pourazowym, choć on żył w błogiej nieświadomości tego o jaki to znowuż uraz chodzi. 
- Czekaj Eb. Czy on ci kogoś nie przypomina? - spytała długowłosa kobieta mężczyzny.   
Tak właśnie poznał wujka Sary i jego żonę, która była siostra matki dziewczynki. Małżeństwo koniec końca go przygarnęli twierdząc, że magiczne dziecko niebezpiecznie jest pozostawić samemu sobie. 
- Chcecie go adoptować ? - spytała opiekunka sierocińca.
- Nie. Skądże, ale mam brata który chętnie się nim zaopiekuje.
- Shadow cię zabije - zauważyła Ewa ponuro. 
- Ależ skarbie przecież on kocha dzieci. Po prostu jeszcze o tym nie wie. - Zaśmiał się Eb.
Dla chłopaka adopcja zmieniała właściwie tylko tyle, że zyskał własny pokój, jednocześnie tracąc obiekt wspinaczki. 
- Bogów powinno się mieć w sercu, a nie wykutych w skale – rzucił sentencjonalnie Eb oddalając zarzuty głowy klany Wyroczni o uszkodzenie świętej rzeźby. - Cieszmy się, że uszy dziecka są całe, bo te trudniej byłoby na powrót przykleić. 
Gdy kobieta odeszła pouczył malca, że im wyżej się wejdzie tym boleśniejszy i niebezpieczniejszy jest upadek. To również brzmiało jak metafora, ale w tym wypadku chodziło raczej o znaczenie dosłowne. 
Okazało się jednak, że warto było spaść, by trafić w takie ręce. Poza tym tak jak przepowiedziała Sara zdążył na opowieści. 


sobota, 15 lutego 2014

Rozdział 3: Jar w cieniu góry

„Bo nienawiść to rewers miłości. Jak orzeł i reszka. Jeśli nie wiesz, co znaczy kogoś kochać, skąd możesz wiedzieć, czym jest nienawiść? Jedno nie istnieje bez drugiego.”

Szczyty Gór Białych przywodziły Alexowi na myśl zęby gigantycznej bestii. Ostatnio widział je dwanaście lat temu, gdy jako dziecko opuszczał położony w tamtej okolicy klasztor, w którym żyły pacyfistyczny klas Wyroczni. Dziewice z tego klanu miały moc przepowiadania przyszłości, nazywano je Kapłankami, gdyż podobno sama Bogini Światła zsyłała im te wizje. Nie przepadały za czarodziejami i wzajemnie, ale dawały schronienie wszystkim którzy o nie poprosili. Jeśli u celu swej „pielgrzymki” nie znajdzie kryjówki, to prawdopodobnie nie znajdzie jej już nigdzie.

Nie mógł pozwolić sobie na dłuższe postoję, przystawał tylko by napełnić manierkę czystym śniegiem. Jego świecące właściwości nie martwiły go, gdyż znał ich tajemnice. Kapłanki opowiadały mu, że za pasmem gór rozciąga się olbrzymia pustynia, a gdzieś w jej sercu znajduje się oaza w której żyją wróżki. Woda ze zbiorników wodnych, przesycona ich magicznym pyłem paruje, unosi się chmurą, przelatuje przez góry i opadają jako śnieg.
Maszerował szybkim krokiem raz po praz obracając się, by obejrzeć się za siebie, choć miasto w którym spędził zimę dawno już zniknęło za nierównościami terenu. Miał irracjonalne uczucie, że zostawił w wiosce coś ważnego, ale starał się o tym nie myśleć, by coś go nie podkusi do powrotu. Przez pośpiech nie mógł nawet pożegnać się z akuszerką, dla której czasem pracował. Mógł mieć tylko nadzieje, że ona to zrozumie.
Przemierzał więc rzadki, sosnowy lasek o znikomym poszyciu, porastający nierówny teren pełen pagórków, jarów, wąwozów, parowów. W krajobrazie dominowały surowe skały, obrośnięta mchem spomiędzy, których wyrastały pojedyncze górskie kwiaty o intensywnej barwie i fantazyjnych barwach. Miały bardzo mało czasu, by skusić jakiegoś owada i zostać zapylone.
Nagle coś zmąciło panujący w lesie spokój. Krzyki, wołania, szamotanina, łamane suche gałązki. Jakby w jego stronę biegł tabun centaurów, nie spotykanych w tych stronach.
Hałasy dobiegał z jego lewej, z niewielkiego jaru, którego dno widział jak na dłoni, choć stał od niego w znacznej odległości. Przykucnął za jednym z nielicznych kolczastych krzaków.
Ktoś biegł brzegiem jaru, unikając stopniałego śniegu na dnie. Postać o czarnych sięgających szyi włosach, ubrana również na ciemno w długie spodnie, rękawiczkach bez palców zakrywających całe ramiona. Reszta odzieży wydawała się nieadekwatna do panującego klimatu. Sweter bez rękawków przylegała do ciała podkreślając sylwetkę, jak się domyślał kobiety.
Kobieta obejrzała się za siebie w stronę z której dobiegała niepokojąca wrzawa. Nadchodziło coś znacznie większego niż stado centaurów. Smok?
Czarnowłosa przewiązała żyłkę do wystającego korzenia, a drugi jej koniec do broni, którą rzuciła tak mocno, że ta wbiła się głęboko w pień drzewa naprzeciwko. Czynność powtórzyła jeszcze parokrotnie, aż na środku jaru pułapka przypominając pajęczą sieć. Nie tak gęstą i nie lepka, a jednak niebezpieczną. W tamtym bowiem miejscu teren nagle opadał, a resztki śniegu i lodu tworzyły niebezpieczną ślizgawkę, po której ostrożnie zjechała na dno dołu o stromych kamienistych brzegach. Za nią goniła grupa jeźdźców. Po ich wyglądzie Alex poznał w nich najemników, ludzi i nie tylko, wynajmowanych do zadań od kradzieży poczynając na morderstwach kończąc.
Cześć z nich poruszała się przeskakując z drzewa na drzewo, inni na nietypowych wymalowanych wierzchowcach. Na przodzie pogoni olbrzymia czarna salamandra dużymi susami pokonywała jar dopóki nie trafiła na żyłkę. Impet z wyrzucił jeźdźca z siodła. Mężczyzna, który przeleciał przez pułapkę i uderzył w ziemie, po drugiej stronie nie był człowiekiem. Nie należał również do elfów czystej krwi, choć nieco je przypominał. Był wysoki, smukły, miał szpiczaste uszy i długie srebrne włosy, które obecne miał pełne sosnowych igieł i tęczowego śniegu. Na tym jednak podobieństwa do tej rasy się kończyły.
Blada skóra obecnie umorusana ziemią i ostre pawie jak u wampira kły podpowiadały czarodziejowi, że oto ma przed oczami albo mrocznego elfa, albo mieszańca o bardzo ciekawym rodowodzie. Jemu podobni często kończyli jako najemnicy, nie mając gdzie się podziać na świecie. Odrzuceni zarówno przez ludzi, jak i elfy lub rzadziej krasnoludy.
Czarne oczy mężczyzny przyglądały się zmaganiom salamandry, która z każdym ruchem coraz bardziej plątała się w sieci, coraz bardziej się raniąc i dusząc. Pozostali najemnicy ominęli pułapkę i ruszyli w stronę parowu.
Alex ze swojego punktu widzenia wiedział, że uciekinierka właśnie znalazła się w sytuacji bez wyjścia.
- Poddajesz się? Wrócisz z własnej woli czy mamy cię ponownie zawlec do rodzinki? - Odpowiedź otrzymał negatywną, czym uciekinierka przypieczętowała swój los. Rzucała wszystkim co miała w kieszeni. Część tego arsenału dymił lub wybuchał, ale wszystko zdało się na nic.
Kiedy została związana Alex postanowił dowiedzieć się o co chodzi. 
 Jeszcze nigdy zrozumienie sytuacji nie było tak trudne. 
Kobieta zdawała się biec tu z północy, a najbliższą ludzką siedzibą był klasztor w górach. Nie wyglądała na kapłankę, prędzej na złodzieja, choć Alex nie miał pojęcia co w klasztorze mogłoby skosić rabusia. Chyba że rzeźby, ale te były raczej za ciężkie by z nimi wybiec. Z klasztoru nigdy nikt nie uciekał, a już z pewnością nie był goniony przez najemników, prędzej już Strażników, którzy kręcili się chroniąc kapłanki.
W końcu doszedł do wniosku, że jedynym wyjaśnieniem, choć mocno naciąganym, jest konflikt wewnętrzny pomiędzy najemnikami. Ta teoria legła w gruzach, gdy dosiadający niedźwiedzia krasnolud odezwał się do zapędzonej w kozi róg dziewczyny.
„Coś tu nie gra... Dlaczego tylu dorosłych mężczyzn, najemników, ściga uzbrojoną, ale jednak samotną kobietę? Czy to nie drobna przesada? Dlaczego chcą ją złapać, a nie zabić?”
- Stójcie – zawołał, nie kryjąc swej obecności. Mieli przewagę, ale w razie problemów, mógł się teleportować, poza tym nie mieli w interesie go zabijać, przynajmniej dopóki ktoś by im za to nie zapłacił.
Dziewczynę prowadzono właśnie do wozu zaprzeczonego przez dziwaczne olbrzymie muły, o ile to był tym na co wyglądały. Spytawszy co się dzieje otrzymał wiadomość, która nie wnosiła nic nowego, mimo iż drążył temat. Gdy jego spojrzenie skrzyżowało się z szarymi oczami dziewczyny, coś go tchnęło.
- Ja cię znam – powiedział, próbując sobie przypomnieć skąd i w tym momencie został ogłuszony.


Obudził się tam gdzie padł, cały będąc oblepiony sosnowymi igłami na których leżał i brudny od błota... To znaczy miał nadzieje, że to tylko błoto, ale w lesie nigdy nie wiadomo.
Miał mętlik w głowie. Nie wiedział, czy boli go przed uderzenie czy nie. W końcu wcześniej też nieznacznie bolała. Sam się obie dziwił, że udało mu się tak zręcznie utworzyć działający krąg w który wpadła Estera.
„Jeny co te wróżki dodały do tego swojego pyłu?”
Widział, albo wydawało mu się, że widzi osobę, która formalnie nie żyje.
„A może to po prostu ktoś do niej podobny?” - w sumie nie przyjrzał się za dokładnie, a szare oczy ma prawie każda Wyrocznia. Może rodzina od strony ojca postanowiło zabrać jakąś Widzącą z klasztoru w celu wydania na mąż, co dziewczynie się nie spodobało i postanowiła uciec. W sumie nie wyjaśniało to ilości najemników, ani zdolności ściganej w snuciu sieci z żyłki, a Wyrocznie nie oddałyby dziewczyny, gdyby ta nie wyraziła zgody.
„Co za różnica? I tak nie mam pewności dokąd się udali. Nie widać żadnych śladów, a duży wóz zawsze jakiś zostawia.”
Nie pozostawało nic innego jak iść dalej.


wtorek, 11 lutego 2014

Rozdział 2: Wojna... Jaka wojna?


Poprzedni rozdział:  Rozdział 1
____________________________________________________________________________________


„Ludzie zabijają się od zawsze i nadal będą się zabijać, bo taka jest ich natura.”

Duże ciężkie drzwi otworzyły się z trzaskiem. Nagłe niczym wejście smoka, choć paradoksalnie Roza od dziecka uważała smoki i wszystko co z nimi związane za zło wcielone.  Niedawno jej światopogląd drastycznie się zmienił, a to za sprawą jednego przyjaznego smoka, którego poznała kilka lat temu. 
Pewnym szybkim krokiem ruszyła przez korytarz na końcu, którego znajdowały się drzwi do sali tronowej. Nim jednak do nich doszła drogę zagrodziły jej halabardy strażników. 
- Król odbywa naradę wojenną.
- Ja właśnie w tej sprawię – powiedziała krzyżując ręce na piesi. Nie widziała z kim to jej ojciec mógł chcieć walczyć. Imperium było jedynym miejscem w którym żyli ludzie. Od północy ograniczone górami, od południa pustkowiem wypalonym przez Smoki. Państwo to jednoczyło wszystkich ludzi. Z nikim nie graniczyło nie licząc klasztoru Wyroczni w górach białych, ale ten był nietykalny. Ludzie wierzyli w ta samą Boginię Światła co smoki, elfy czy magiczni.  To może oznaczać jedynie większą kampanię, gdzieś za morze, za ocean a ten pomysł jej się nie podobał. 
- Mam instrukcję by nikogo nie wpuszczać. - tłumaczył jeden z mężczyzn odzianych w zbroje.
- Czy ty wiesz z kim masz do czynienia?- Choć chwilowo nie miała na sobie biżuterii, drogiej sukni i pachniała koniem i potem zamiast perfumami, to była pewna, że strażnik musiał ją poznać. Jej status był widoczny jeśli nie przez sposób poruszania, mówienia i spoglądania, to po twarzy, którą znano w całym kraju i daleko poza jego granicami. Opalonej twarzy otoczonej kruczoczarnymi włosami, o delikatnych rysach. Poza tym po świcie krążyły setki pieśni wychwalające intensywną czerwień jej ust i fiołkowe oczy. - Jestem Księżniczką Rozalindą, Kwiatem Imperium, najstarszą, jedyna córką króla i jedyną prawowita następczynią tronu. Wystarczy jedno moje słowo by ścięto ci głowę.
Oczywiście nie zamierzała nikogo zabijać swym rozkazem, ale on o tym nie wiedział. Mężczyźni spojrzeli po sobie i przełykając ślinę pozwolili jej przejść, przepraszając. W sali tronowej czekało ją podobne przyjęcie. Zebrani tam doradcy i król pochyleni dotąd nad mapą świata, nagle zwrócili w jej stronę zaniepokojone spojrzenia. 
- Rozalindo, co ty tu robisz? - spytał król takim tonem jakby za jedyną słyszą odpowiedź uznawał tylko: „Pomyliłam pokoje, przepraszam już wychodzę”. Roza odpowiedziała jednak inaczej.
- Chce z tobą pomówić ojcze.
- Jestem chwilowo zajęty. - Odwrócił się na powrót do mapy. 
W tłumie mężczyzn kobieta ujrzała swojego, od niedawna, męża Kella i poczuła się zdradzona. 
- Co tu się dzieje? - spytała gdy do niej podszedł i najwyraźniej próbował delikatnie nakłonić do tego by wyszła. Wyrwała się jednak. 
- To nic. Zwykła nudna polityka...
- Dla mnie wcale nie jest taka nudna. Chętnie usłyszałabym o paru sprawach. Na przykład o ostatniej egzekucji czarownic. 
- Kto ci o niej powiedział? - Tak jak się domyślała Kell wiedział o wszystkim. - To znaczy... kto ci naopowiadał takim... - Młody człowiek plątał się.
- Kłamstw? Nikt. Sama widziałam.
- Nie mogłaś widzieć – oburzył się król. - Egzekucję tego typu gdy już się odbywają to na placu targowym, a jego nie widać z pałacu... Opuściłaś pałac bez straży? - Szybko sam sobie odpowiedział. - Jak ty w ogóle jesteś ubrana? Twoja matka wie tym że nosisz się jak... jakaś...
Rozalinda miała na sobie długie, dopasowane spodnie. Pierwotnie uszyte do treningów Łowcy, z czasem przystosowane do jazdy na koniu. 
Król wydawał się niezadowolony, w przeciwieństwie do Kella, gdyż strój księżniczki podkreślał jej figurę a w szczególności nogi. 
- Nie zmieniaj tematu. Tato, czy znów ciebie coś opętało?Dlaczego planujesz wojnę i z czym?
- Nie. Czuje się zdrowy na umyślę. Planuje to już od trzech lat. Postanowiłem, że to co mnie dotknęło już nigdy się nie powtórzy. 
- Co to ma znaczyć?
- Zamierzamy raz na zawsze skończyć z magami z Illuminaris. Nie spoczniemy dopóki wszyscy magiczni nie znikną...
- Tato. Przecież smoki i cały wschód staną po stronie czarodziejów. - „Nawet jeśli nie sprzeciwili się ostatniej wojnie domowej” - dodała w myśli. - Nie rozumiesz, że to zapoczątkowałby...
- Jesteśmy gotowi na wojnę ze wschodem. 
- Nigdy nie będziemy na to gotowi, a nawet gdyby to na co nam to?  
- By przestać żyć w strachu. Robię to dla twojego dobra. Kiedy zasiądziesz po mnie na tronie...
- Nie chce władać takim państwem – protestowała Rozalinda, ale ojciec już jej nie słuchał i kazał straży odprowadzić ją do jej pokoju. 
„Trzeba coś zrobić i to szybko tylko co?” - rozmyślała gorączkowo księżniczka przechadzając się po swym pokoju dopóki jej spojrzenie nie padło na czystą kartkę i atrament.
Trzy lata temu jej przyjaciel pomógł jej gdy okazało się, że najmłodsza księżniczka Meridiana została opętana. Obecna sytuacja powinna go tym bardziej zainteresować ponieważ był smokiem. List taki to niczym policzek w twarz ojca, ale nie widziała innego wyjścia. Nie mogła dopuścić do wybuchu wojny. Ani zewnętrznej, ani wewnętrznej. 
„Drogi Pawle...”

niedziela, 9 lutego 2014

Rozdział 1: Czarodziej

Poprzedni rozdział:  Prolog

Poniższy tekst jest kontynuacją poprawionej wersji Akane, czyli tej której nie zamierzam na razie upubliczniać na blogu. Za dużo z tym zachodu, wole iść do przodu niż pisać w kółko to samo. Musicie więc wiedzieć, że Meg będąca do tej pory krukiem, zmienia nam się we wronę. Dyktowane jest to moją sympatia do tych wrednych, padlinożernych ptaszysk, które już dwukrotnie mnie napadły. Poza tym w języku polskim wrona ma rodzaj żeński i wprowadza mniejsze zamieszanie podczas pisania.
By nie mieszać akcja dziać się będzie: Świat Smoków (zamiast Dragonterra), Świat Ludzi (czyli ten nasz, zamiast Realu)...  Nazwy biorą się od najpotężniejszych mieszkańców danego świata...  nie biorąc pod uwagę kosmitów :P.  
_________________________________________________________________________________

„Ludzie boją się i nienawidzą tych których nie rozumieją”


Colorist, osada najbardziej w Imperium wysunięta na północ, w rejonie tym zimy są wyjątkowo srogie, mroźne i długie, niemal dziewięciomiesięczne. Ziemia jesienią zamarzała, odmarzała dopiero późną wiosną, a zimom każdy jej skrawek przykrywała gruba pierzyna śniegu. Podczas przedwiośnia miało nietypowe, wyjątkowe zjawisko. Mianowicie biały puch odbijał słonce w taki sposób, że mienił się wszystkimi kolorami tęczy. 
Choć mieszkańcy wioski podejrzewali, że geneza zjawiska ma korzenie w magii, to trudno nawet tak konserwatywnym niemagicznym istotom bać się tęczy.  Krążyła oczywiście przestroga, by lepiej śniegu nie jeść. Niemniej, zjawisko przyjmowano bardzo entuzjastycznie, gdyż zapowiadała koniec zimny. Zabawy panowały huczne i trwały całą noc. Nikt kto miał lekki sen nie spał tej nocy i nikt kto posiadał ponad szesnaście wiosen, nie zasypiał trzeźwy. 
Nic więc dziwnego, że pewien prawie dwudziestoletni młodzieniec, jeszcze do południa odsypiał zarwaną noc. Sam już nie pamiętał, czy dotarł o własnych siłach, czy ktoś mu pomógł. 
Domyślał się jedynie, że nie leży ani na ławie ani pod ławą, ani na senniku na zapleczu. Musiał być w swoim pokoju, na piętrze. 
Nagle przez okno wleciała wrona, podleciała do niego i zaczęła go dziabać po głowie, szarpać za ubranie. Nieszczęśnik, będący ofiarą tej pobudki z początku jedynie mocniej zacisnął powieki i przewrócił na drugi  bok, gdy jednak ptak zaczął wydawać alarmujące odgłosy, przewrócił się na wznak.
- Znaleźli mnie aż tak szybko?  -  już trzeźwy powiedział nie wiedzieć do kogo. Wstał i wyjrzał przez okno. Przetarł swoje zielonkawe oczy, by upewnić się, że trójka jeźdźców stojących przed budynkiem naprzeciw nie są snem. Pocieszył się myślą, że nie wiedzą gdzie dokładnie go szukać. 
- Kończą mi się już pomysły... -  Pogłaskał ptaka po główce. 
W mieście ukrywał się przez całą zimę i miał nadzieje, że pościg dał już z nim sobie spokój. Nadzieja jednak matką głupich. 

Białe włosy rozwiane na wietrze przypominały swym kolorem śnieg do tego stopnia, że przechodnie przyglądali się im jakby spodziewając, że za chwilę zaczną migotać. Nic takiego nie nastąpiło. Ich właścicielka, kobieta o jasnej, jak kawa z mlekiem cerze szła pewnym krokiem w stronę gospody i nie miała zamiaru przemienić się w tęczę. Mimo że białe włosy kojarzyły się z siwizną z pewnością nikt nie dałby jej więcej niż dwadzieścia pięć lat.
Spod białego kożucha wystawał jej rąbek błękitnej sukni z grubego matowego materiału. Dama tuż przed drzwiami zatrzymała się, wyraźnie czekając, aż jej towarzysz otworzy jej drzwi. Z jej wejściem w gospodzie ucichły wszystkie rozmowy. Widok kogoś nowego w Colorist należał do rzadkości i zazwyczaj zwiastował zmianę. Ludzi w pomieszczeniu nie było za wiele, większość jeszcze spała. 
- Witam. - Dygnęła. - Drodzy zacni mieszkańcy Colorist. Jestem przekonana, że jesteście w stanie mi pomóc. Poszukuje pewnego mężczyzny, a w zasadzie chłopca w wieku, na oko dziewiętnaście wiosen. Jest średniego wzrostu, przeciętnej budowy, ma brązowo zielone oczy, włosy jasne, beznadziejnie potargane z nierówną grzywką... - zwracała się głównie do kelnerki, która zdawała się wiedzieć o kogo chodzi. - Fello. Pokaż rysunek.
W odpowiedzi jej towarzysz, ten sam który otworzył drzwi, wyciągnął zwitek pergaminu. Gdy rozwinął go zebranym nawet ci, którzy widzieli poszukiwanego zaledwie przelotnie, byli w stanie go zidentyfikować.
- Czego chcecie od Alexa? - spytała kelnerka.
- Chcemy go stąd zabrać – rozejrzała się po pomieszczeniu jakby uznawała, że lokal w którym się znalazła, nie jest godne jej osoby. Powstrzymała się przed wdychaniem nosem. - Wspomniałam, że to czarodziej?
Ostatnie słowo wywołało niespodziewane poruszenie. Każdy szeptał ostatni wyraz cicho, jakby było to imię samej śmierci, powtarzając go z niedowierzaniem. 
- Kłamiesz – krzyknęła dziewczyna, a trzymana przez nią taca zadrżała. - Sama jesteś czarownicom! - wypowiadając te słowa sama nie zdawała sobie sprawy ile w nich prawdy. Korzystała po prostu z prawa stworzonego przed wiekami przez pewną Kapłankę, a mówiącego, że nim oskarży się kogoś o czasy wpierw samemu należy przejść odpowiednio testy. 
Fello już chciał wystąpić do przodu w obronie towarzyszki, ale białowłosa zatrzymała go gestem ręki.
- Jak masz na imię? - spytała słodkim głosikiem białowłosa, jednocześnie spoglądając na nią szarymi oczami, skrzącymi się zimno jak okruchy lodu. 
- Kala – odparła kelnerka nagle lekko spłoszona. Nie należała do specjalnie śmiałych. Z natury cicha i pokorna zazwyczaj nie wtrącała się w takie sprawy. Zdała sobie właśnie sprawę z tego, że wszyscy się na nią patrzą i to dodatkowo ja speszyło. 
-Ja jestem Estera. Rozumiem, że oskarżając mnie, sama czujesz się bezpiecznie. - Przyjrzała się rozmówczyni. 
Jej burym włosom z fryzurą dobraną tak, by grzywka zasłaniała prawą stronę twarzy Kali. Mimo to dało się zauważyć nieregularne znamię zaczynające się pod policzkiem, obejmujące szczękę kończące się na szyi, biała nieregularna łata, odcinająca się od ciemniejszej skóry. Znak ten choć niezwykły z pewnością nie miał z magią nic wspólnego. Niezmiennie niebieskie oczy o wyraźnej skłonności do płaczu nieśmiało wpatrzone w podłogę. Nie wyczuwało się, by tkwiła w niej choć kropla many. Tak, dziewczyna była kompletnie niemagiczna. 
- Kalo, uwierz mi, że nie kłamię. On jest czarodziejem. Jeśli jednak wszyscy zachowamy się rozważnie, nikt nie ucierpi. 
- On jest na piętrze. - Staruszek o ciemnej, pełnej blizn i zmarszczek twarzy wstał i wskazał na schody.
- Dziadku – szepnęła Kala, jakby to mogło powstrzymać jej krewnego.  
- Drugi pokój po lewej – uściślił, nie zważając na wnuczkę. 
- Dziękujemy wielmożnemu panu. - Fello ruszył przodem, za nim Estera, a niewysoki wyrostek, który dotąd trzymał się z tylu, kolo drzwi marszałkował powili na samym końcu. 

Wskazany pokój okazał się pusty. Przy skromnym umeblowaniu nie mogło być mowy o jakiejkolwiek kryjówce. 
- Okno. – Wskazała kobieta, gdy jej uwagę przyciągnęła powiewająca na wietrze, poszarpana zasłonka.  Ani ona jednak ani jej towarzysz nie dotarł do celu.
Nie zauważyli kręgu, utworzonego z run, wymalowanych kredą na środku podłogi. Znaki nagle rozbłysły i odkleiły się od podłogi, podnosząc się na wysokość metra. Kręcąc się i kurcząc, związały parę ze sobą. Trzeci, czaił się w wejściu, ale zdezorientowany nie zdążył uchylić się przed drzwiami, które go znokautowały. Za nimi krył się oczywiście ścigany, który opuściwszy kryjówkę.
- Alex! - zawołała Estera. 
- Cicho, nie krzycz - syknął wołany, łapiąc się za głowę. Kac to choroba nieprzyjemna, a on jeszcze nie do końca się z niej wyleczył. 
- Chcemy tylko porozmawiać - tłumaczyła białowłosa.
- To się kiepsko składa, bo ja nie mam nastroju. - Alex wychodząc, przyjrzał się swojej ostatniej ofiarę. 
Leżący na korytarzu chłopak, mógł mieć nie więcej niż piętnaście lat. Kasztanowe włosy i twarz tak znajoma. Czarodziej pamiętał go, ale nie spodziewał się go w grupie poszukiwawczej. 
- Tobi. 
Ten sam któremu przekazał podstawy magi, gdy obudziła się z nim moc, ten sam który zabrał się z nim, by uciec z Tharond, swego rodzinnego miasta. W zasadzie powinien był się domyślić. 
„Był pierwszą osobą, której udało się mnie złapać” - Nigdy nie zapomni tej porażki, gdy pozbawiany many nie mógł się obronić przed atakiem w plecy. - „Tak nadawał się do tego zadania.” 
To pomyślawszy teleportował się.

Tymczasem w gospodzie stary weteran wojenny opowiadał o tym, jak to już dawno rozpracował podejrzanego o czary chłopaka. Starzec, dziadek Kali tak jak i ona posiadał na szyi charakterystyczne znamię, nie ukrywał go jednak w żaden sposób z resztą nie był w stanie przy kontraście między swoją ciemną skórą, a bielą plamy. Czasem wmawiał ludziom, że jest to jedna z licznych blizn po wojnie, w której wziął udział, ale nikt mu w to nie wierzył.  
Mężczyźni wymieniali się plotkami, o tym do czego magiczni są zdolni. Prawda mieszała się z przesadą, przechodząc w abstrakcję. Nie rozróżniali magii czarnej od tej dobrej, wszystko wrzucając do jednego worka. 
- Pewnie szpieguje dla elfów – ogłosił w końcu weteran.
Nagle w obronie Alexa stanął szewc. Zaczął od wyśmiania paranoicznych podejrzeń, a skończył na wymienieniu zasług chłopaka. Starzec bagatelizował te zasługi twierdząc, że gdyby był prawdziwym mężczyzną, a nie jakimś pomiotem demona, to w tym wieku powinien zapisać się do wojska.
- Wszyscy młodzi nie mogą, iść do wojska - protestował szewc. 
- Nie. Oczywiście – zakpił stary weteran. - Powinni pomagać, starym akuszerkom z przedmieścia. Mówię wam, ta kobieta to również czarownica, po prostu nikt nie ma tyle oleju w głowie, by to udowodnić. 
Szewc tylko pokiwał głową i wyszedł. Jedna rozsądna osoba to za mało, gdy szaleństwo rozniesie się jak zaraza. 
W gospodzie zaczęło robić się coraz tłoczniej. Kala przysłuchiwała się opowieścią dziadka, nie dowierzając. 
„Nie. On nie może być czarodziejem. Znam go. On nie jest zły.” - Prosta logika. Magiczni są źli, on nie jest zły, więc nie może znać się na magi. Uspokojona tą filozofią, poszła wykonać polecenie swojego szefa, by wynieść śmieci. Wrzuciwszy zawartość kubła do kamiennego zbiornika na zewnątrz, wpatrzyła się w zdawać by się mogło bezdenność tej studni na odpadki.  Zawsze tam zaglądała, mimo iż bała się, że tam wpadnie, lub zostanie wrzucona i już nigdy nie wyjdzie. 
Aż się wzdrygnęła, gdy usłyszała za sobą kroki. 
- Nie krzycz, proszę – powiedział znajomy głos, a jego właściciel zasłonił jej usta rękom i odsunął od kontenera. Kala Poczuła za sobą ścianę.
Alex stał przed nią ciepło ubrany w strój podróżny, z plecakiem na ramieniu, gotowy do drogi. Wyciągnął z kieszeni niewielki brzęczący woreczek i kluczyk, pokazał jej oba, a potem wrzucił jej do kieszeni fartucha. 
- To klucz od pokoju i opłata. Nie mogę tego przekazać osobiście... 
Oczy dziewczyny były okrągłe jak spodki, gdy zdała sobie sprawę, że jego tęczówki zmieniają kolor. Nie na czerwony jak mówili niektórzy w karczmie, również nie świeciły się, ani nie zwężały w szparki jak u węża. Po prostu rytmicznie rozjaśniały do koloru trawy i ciemniały, by po chwili barwą upodobnić się do kory dębu.
Przyglądał się jej jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale najwyraźniej nie mógł znaleźć odpowiednich słów. Zostawił ją więc i rozpłynął się nagle jak sen. 

sobota, 8 lutego 2014

Prolog

Wybaczcie że tak długo to trwa, ale jak zwykle przepisując na komputer musiałam połowę streścić, pominąć, inna część dopisać. Do tego czytam jedną odmóżdżająca książkę, przeglądam matury... Nie przewidziałam również, że się rozchoruje. W każdym razie mimo to mam już szesnaście stron, mniej lub bardziej dopracowanych rozdziałów. A oto króciutki Prolog... swoja drogą ciekawe czy starczy mi cytatów do rozdziałów. 
______________________________________________________________________________


Prolog

„Im dłużej czekasz na przyszłość, tym będzie krótsza”


Białe szczyty pokryte śniegiem, który od wieków nietknięty trwa. Przez trzy lata, mimo zmieniających się pór roku towarzyszy jej ten sam widok za oknem i te same marzenie by uciec. Nie przeszkadzał mróz, wszechobecna pozbawiona duszy biel, wicher szepczący nocami, śledzące ja nieprzyjazne, przestraszone spojrzenia obcych ludzi, choć jednocześnie krewnych. Nie, choć i to przyprawiało o szaleństwo.
Problem stanowi bezczynność, gdy jest się zamkniętym mając tyle do zrobienia. Krótkie życie podczas którego spełniło się wszystkie swoje postanowienia jest stokroć lepsze od długiego, bezpiecznego bezcelowego istnienia. Nawet jeśli to pierwsze niesie pewną śmierć, a drugie niesie względny spokój.
Oczywiście nie chciała umierać, ale to uczciwa cena za wolność.
„Tak, tym razem musi się udać” - myślała, odwracając spojrzenie od okna.